-W kościele? Podobała mi się zmienność ornatów w ciągu roku. Jak zaczynały się ciemne dni, polska ciemność od listopada do marca, to był teatr. Kolor światło dźwięk. Tu się błyszczy tam świeci. Ciemne godziny po odrabianiu lekcji przed dobranocką trzeba było jakoś przetrwać. A było zimno i nikogo na podwórku. Kościół był blisko. To chodziłam do kościoła.
- Lubiłaś to?
-Jasne. W listopadzie było nudno, bo były wypominki. I adwent też nie za bardzo. Ale potem było boże narodzenie, święto kolorowych świateł, choinek i zwierząt w szopce. I czerwień i złoto na ornatach. Żywe barwy. I trochę żywsze piosenki. Po bożym narodzeniu nie pamiętam co było, wielki post chyba. Wielki post był długi, nudny i nazywał się złowieszczo. Później wielkanoc i boże groby, przy których nie wolno było się śmiać ani robić min i trzeba było stać z takim durnym poważnym wyrazem twarzy.
I potem były majówki. Do majówek miałam sprzeczne uczucia. Głupia pora, bo wiosną kościół tracił swój urok. Już było ciepło i można było robić różne rzeczy na powietrzu. Ale było coś co mnie pociągało
-Co?
-Litanie. Takie długie modlitwy do matki boskiej z określeniami.
- To już chore . Nikt normalny tego nie lubił.
-Ja lubiłam. Na początku był standard, jakaś pani przeczysta, zawsze dziewico. Potem się rozkręcało, a najlepsze określenia były na końcu. Przybytek sławny pobożności na przykład, pamiętam.
Słowa. Mnóstwo nowych, dziwnie brzmiących słów. A po majówkach długo długo nic, bo było ciepło. Aż do października.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz